Bóg zechciał być blisko człowieka, a i sami ludzie chcą być bliżej siebie, pokonują nieraz pół świata, by zasiąść z kimś przy stole, spojrzeć w oczy, porozmawiać. Bliskość między ludźmi jest piękna, ale jednocześnie bywa trudna. Przypomina mi się tu stara bajka niemieckiego myśliciela Artura Schopenhauera o jeżozwierzach. Pewnie nie wszyscy ją pamiętają, więc przypominam:
W mroźny zimowy dzień gromada jeżozwierzy, by uchronić się przed zamarznięciem, zaczęła się do siebie tulić. Im bliżej były siebie, tym było im cieplej, przyjemniej i radośniej, aż w pewnym momencie, zaczęły odczuwać ból, ostre kolce wbijały się w ich delikatne ciała i powodowały rany. Musiały się więc od siebie oddalić. Po jakimś czasie znów zaczęły odczuwać zimno, więc zaczęły się znów do siebie zbliżać. Znowu poczuły ból i znowu się oddaliły... Tak szamotały się między jednym a drugim cierpieniem, aż wreszcie znalazły odległość umiarkowaną, taki bezpieczny dystans, który pozwolił im znieść jedno i drugie...
Bajka jak bajka, coś wyjaśnia, coś podpowiada, ale niestety coś upraszcza, a na pewno nie rozwiązuje podstawowego problemu relacji międzyludzkich, jak można by z pozoru sądzić. Z pewnymi zastrzeżeniami, ale można zakceptować zdrowy dystans w przeróżnych stosunkach społecznych, zawodowych, sąsiedzkich, także parafialnych. Współczesny człowiek, który przez większość dnia żyje w bezpiecznej odległości od innych ludzi, niejako przyzwyczajony do takiego zdrowego dystansu, chce go zachowywać również w relacjach przyjacielskich, rodzinnych i małżeńskich, i to właśnie budzi mój niepokój. Przecież rozwiązanie sprawdzające się w jednej sytuacji, nie musi sprawdzać się w drugiej; lekarstwo dobre na przeziębienie nie pomoże przy nowotworze.
Właściwie każdy nosi w sercu rany zadane przez bliskich, obcy ludzie ranią mniej bądź wcale. Ileż to razy ktoś nadużył naszej dobroci, poniżył, okłamał, zawiódł czy w jakiś inny sposób boleśnie nas dotknął i nawet nie przeprosił, uraz zostaje. Rany bywają różne, ale powodują podobne reakcje. Zraniony człowiek generalnie wycofuje się z życia, nie umie albo nie chce nawiązywać nowych znajomości. Kurczy się i zamyka w sobie, ucieka od otoczenia, trudno mu pomóc, bo na wyciągniętą dłoń reaguje nieufnie, niekiedy agresywnie, stroszy kolce niczym jeż, jakby chciał powiedzieć: „dajcie mi święty spokój, zostawcie mnie samego”. Najgorsze wydaje się to, że poranione serce uogólniania twierdząc, że wszyscy ludzie są tacy sami, dlatego nie ma sensu szukać pomocy, bo i tak nikt mnie nie zrozumie. Każda próba zbliżenia do innych naraża na dodatkowe cierpienie, lepiej więc wzorem jeżozwierzy trzymać ten bezpieczny dystans i unikać nowego bólu. Ale czy stroniąc od ludzi unikniemy bólu? Nie sądzę, raczej zamienimy go w chyba jeszcze gorszy ból, jakim jest samotność. Zwróćmy uwagę jak często ludzie poranieni przez innych, uśmierzają uczucie samotności przez nadmierne życie towarzyskie, wir pracy czy jakąś inną aktywność, o alkoholu ani innych używkach nie wspomnę. Zamiast prawdziwego lekarstwa przyjmują środki znieczulające; samotność pozostaje samotnością, nawet w wielkim tłumie. Wyraziła to wzruszająco Małgorzata Hillar:
My z drugiej połowy XX wieku rozbijający atomy zdobywcy księżyca wstydzimy się miękkich gestów czułych spojrzeń ciepłych uśmiechów Kiedy cierpimy wykrzywiamy lekceważąco wargi Kiedy przychodzi miłość wzruszamy pogardliwie ramionami Silni cyniczni z ironicznie zmrużonymi oczami Dopiero późną nocą
przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce
umieramy z miłości
Zastanawiam się, czy to przypadek, że autor bajki o jeżozwierzach jest uznawany za jednego z największych pesymistów w całej historii filozofii? Urodzony w bogatej gdańskiej rodzinie, spędził życie na uniwersytetach, najpierw jako student, potem wykładowca, jego poglądy dały początek europejskiemu nihilizmowi i dekadencji. Nie dziwię się, że umarł jako odludek i ponurak. Warto wiedzieć, że całe jego spojrzenie na świat wypływało z przekonania, że „człowiek jest ze swej natury zły”. Twierdził, że nawet. gdy człowiek robi coś dobrego, to ostatecznie robi to dla siebie; w gruncie rzeczy każdy jest samolubny i drapieżny, trzeba się więc izolować, zamykać w sobie, w przeciwnym razie czeka nas walka. Schopenhauer posiadał chyba wszystkie cechy człowieka zranionego, a wiadomo, że zraniony człowiek rani innych, nawet jeśli buduje jakieś więzi, będą one - jak to się dzisiaj mówi – toksyczne. Jestem przekonany, że zarówno osobiste życie Schopenhauera jak i jego poglądy potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdyby wyszedł z założenia, że... „człowiek jest ze swej natury dobry”.
Wszyscy znamy Człowieka, który tak właśnie twierdził. Nikt wcześniej, ani zresztą później, nie miał tak wielkiej wiedzy o naturze ludzkiej jak Jezus. Był realistą i wiedział, że ta natura nie jest doskonała, sam na własnej skórze doświadczył odrzucenia, poniżenia, zdrady i wielu wielu innych ran, zadanych także przez przyjaciół. Mimo tego, Jego postawa była zawsze skierowana „ku” człowiekowi, nigdy „przeciw”. Nawet, gdy był raniony, nie oddalał się od raniącego, bo wiedział, że to właśnie osoba raniąca najbardziej potrzebuje Jego bliskości. Dlatego ani przez chwilę nie odwrócił się od nikogo, wiedział, że „nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają” (Mt 9,12). Jak diament, który wpadnie w błoto nie przestaje być ani przez chwilę diamentem, tak człowiek nie traci nigdy swej szlachetności, nawet gdy wydaje mu się, że stoczył się na samo dno człowieczeństwa, pozrywał wszelkie więzi i dla nikogo nie przedstawia już żadnej wartości. Jezus wiedział, że zło obecne w człowieku jest właściwie zewnętrzne, powierzchowne, nabyte; natomiast to, co w człowieku najistotniejsze, pozostaje niezmiennie dobre. Człowiek jest z natury dobry, chce być dobry, a nawet gdy z różnych powodów popełnia jakieś zło, nie przestaje tęsknić za dobrem i zawsze jest zdolny do przemiany. Jezus nikogo nie odpychał, nie potępiał i nie ranił, dlatego przychodzili do Niego zwłaszcza ludzie poranieni, instynktownie wyczuwali, że tylko On może przywrócić im radość i pełnię życia. Miał w sobie jakąś moc przyciągania, zapowiedział, że „gdy zostanę wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32). Przyciągał i był przyciągany przez innych, nieustannie kogoś szukał, podnosił, dotykał. Ciekawe, że niemal wszystkie uzdrowienia Jezusa dokonały się przez dotyk, nie dziwi więc, że kiedyś „cały tłum starał się Go dotknąć” (Łk 6,19).
Istnieje minerał o nazwie opal. Wygląda właściwie jak zwykły przydrożny kamień, laik przechodzący obok nie zwróci na niego uwagi, ale ktoś, kto zna naturę tego kamienia wie, że wystarczy go wziąć do ręki, a zacznie się błyszczeć, mienić i dopiero wtedy zachwyca swym pięknem, potrzeba mu tylko odrobiny ciepła ludzkiej dłoni. Jezus jest takim znawcą ludzkiego serca, dlatego woła: „przyjdźcie do Mnie” i „uczcie się ode Mnie”. Jezus był świadomy, że nie wszyscy Go przyjmą, a mimo to przyszedł i pozostał blisko, nie zważając na zadawane Mu rany, „będę z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20). Pokazał, że możliwa jest bliskość cierpliwa, pokorna, nienarzucająca się, tylko taka nie zadaje ran i jest w stanie uleczyć wszystkie pogmatwane ludzkie więzi. Cena, jaką trzeba nieraz zapłacić bywa rzeczywiście wysoka i nie wszystkich na nią stać; łatwiej jest się wycofać, zamknąć, uciec w siną dal.
Można iść przez życie drogą smutnego myśliciela z Gdańska, utrzymywać bezpieczny dystans do bliźniego, a w samotności gryźć z bólu ręce... Można też iść drogą radosnego, choć poranionego Nauczyciela z Galilei... Dwie drogi, dwa zupełnie różne modele życia. A życie tylko jedno.
Comments