Najstarszym zapamiętanym przeze mnie obrazem z dzieciństwa jest brocząca krew. Scena pochodzi z przedszkola, gdzie koleżanka Renata skaleczyła się tak mocno, że przyjechało pogotowie. Nie pamiętam szczegółów poza głośnym jej płaczem i plamą krwi, którą w takiej obfitości widziałem pierwszy raz w życiu. Podobnie głęboki ślad w mojej pamięci zostawił widok zabijanego przez dziadka Józefa koguta na niedzielny rosół, dziadek po sprawnym uderzeniu siekierą, wypuścił korpus biednego stworzenia, które fruwało jeszcze długo po podwórku, jakby chciało pokazać swój bunt wobec losu. Tego dnia obiad nie był smaczny.
Z dzieciństwa, pamiętam również księdza Stanisława, który widząc na chodniku mrówkę, stawiał kroki bardzo ostrożnie i prosił przechodniów, by również nie robili jej krzywdy, a gdy zobaczył dżdżownicę, chwytał ją delikatnie i przenosił na bezpieczny trawnik. Robiło to na mnie wrażenie i potęgowało pytanie dlaczego cierpią niewinne stworzenia? O ile można zrozumieć tzw. walkę o byt, gdzie silniejsze zwierzę zjada słabsze, to trudno odpowiedzieć, dlaczego istnieje w świecie cierpienie abosolutnie nikomu niepotrzebne, nieusprawiedliwione, przypadkowe, jak rozdeptanie małego żyjątka butem. Jednak najbardziej dręczą pytania o niezawinione cierpienia ludzi spowodowane przez huragany, trzęsienia ziemi, powodzie i inne kataklizmy, nie mówiąc o różnego rodzaju epidemiach i chorobach. Wobec ich rozmiarów i siły, mimo wielkiego postępu techniki, jesteśmy ciągle bezradni. Nieprawdą jest, że wywoływane są one ludzką działalnością, przecież katastrofy nawiedzały Ziemię zanim pojawił się na niej człowiek. Pytanie - kto tu jest winien, kogo posadzić na ławie oskarżonych? Podejrzany jest tylko jeden, jest jeden Bóg.
Oczywiście źródłem największego oceanu łez, krwi i bólu na tym świecie nie są ślepe prawa natury, ale ludzie. Tym różni się nieszczęście od zła, że przyczyną nieszczęść jest natura, przypadek, a źródłem zła jest zawsze człowiek, warto to rozróżnienie sobie przyswoić. Niestety ludzie, pojedyncze imiona i nazwiska bądź całe, zbrodnicze, wyrafinowane organizacje, zamieniają nasz wspólny dom, który mógłby być domem weselnym, w dom pogrzebowy. Smutne jest to, że z historii nie wyciągamy wniosków, popełniamy ciągle te same błędy. Zmieniają się okoliczności i metody działania zła, ale nie zmienia się przyczyna wojen, głodu i innych tragedii obecnych dzisiaj na świecie – jest nią człowiek. Człowiek? Nie da się zaprzeczyć, że Kain zabił Abla, a dziś brat zabija brata, ale jawi się pytanie - kto uczynił Kaina zdolnym do zabijania? Kto stworzył takiego człowieka? I znowu oskarżenie kierujemy w stronę Stwórcy.
Nie pomijając powagi powyższych pytań, trzeba jednak uczciwie zauważyć, że cierpienie, którego doświadczamy najczęściej, pochodzi wcale nie ze strony bezdusznej przyrody, ani od ludzi rządzących światem, ale zadają je nam najbliżsi – rodzina, znajomi, sąsiedzi, wreszcie my sami. Ciosy zadane z bliska bolą przecież najbardziej, zazwyczaj są niespodziewane i celne. Zanim więc zaczniemy użalać się nad całym światem, naprawiać niesprawiedliwe systemy społeczne i prostować poglądy polityków, spróbujmy zapytać, czy przypadkiem ktoś z naszego otoczenia nie płacze z powodu naszej myśli, mowy, uczynku czy zaniedbania... Moja wina, moja wina...
Jeszcze jedna migawka z dzieciństwa, kaliber lżejszy, ale wnioski chyba najpoważniejsze. Szkoła podstawowa, a w niej gabinet dentystyczny. Nie zapamiętałem imienia ani twarzy pani stomatolog, za to zapamiętałem stojące tam wielkie urządzenie wiercące, by nie powiedzieć „wiertnicze”, niczym eksponat z muzeum tortur. Równie dobrze zapamiętałem powtarzane przez panią doktor małym pacjentom hasło – „cierpienie uszlachetnia”. Jako małe dziecko myślałem, że słowo „uszlachetniać” znaczy to samo, co „uzdrawiać”, więc na pytanie pani doktor po każdym bolesnym zabiegu – „jak się czujesz?”, odpowiadałem poważnie – „czuję się szlachetniejszy”... Nie rozumiałem wtedy z czego się śmieje, ale ona nie wyjaśniała tych językowych subtelności, kształtując w młodym człowieku przekonanie, że cierpienie jest w gruncie rzeczy czymś dobrym. Przez jakiś czas tak uważałem i nie byłem w tej herezji osamotniony, bo napotykałem (i do dzisiaj napotykam) ludzi, którzy są przekonani, że „każde cierpienie ma sens, prowadzi do pełni życia” (z pieśni „Zbawienie przyszło przez krzyż”). Jeżeli tak, to również każdy głód, przemoc, gwałt i każda inna zbrodnia powinna uszlachetniać ofiarę automatycznie, a wiadomo, że tak nie jest. Jest to bardzo niebezpieczne przekonanie, bo może stanowić wymówkę i usprawiedliwienie dla ludzkiej obojętności, lenistwa, skąpstwa, wygodnictwa itd. Wtedy zamiast ulżyć i podać cierpiącemu pomocną dłoń, łatwo przejść obok niego, myśląc sobie „niech sobie pocierpi, wyjdzie mu to na dobre, będzie szlachetniejszy”. Dlatego trzeba wyraźnie powiedzieć - cierpienie samo w sobie nie ma sensu, nie ma w nim nic szlachetnego! Przeciwnie, odbiera człowiekowi jakąś wrodzoną godność, niszczy go i upokarza. Ale trzeba jeszcze mocniej powiedzieć, że cierpienie MOŻE mieć sens!!! Istnieje ogromna różnica między „ma sens” a „może mieć sens”. Ktoś powienien zmienić tekst wspomnianej piosenki, cierpienie może mieć sens, gdy czemuś służy, np. zdrowiu czy życiu lub innym wyższym wartościom. Nie odbywa się to jednak zawsze i wszędzie, dlatego zamiast mówić o „odkrywaniu sensu cierpienia”, lepiej jest mówić o „nadawania sensu swojemu cierpieniu”. Każdy musi zrobić to sam, albo nada sens i wtedy cierpienie go uszlachetni, albo nie nada żadnego sensu i wtedy to samo cierpienie go upokorzy, zniszczy, pokona. Wychodzi na to, że za sens cierpienia odpowiada sam cierpiący, jest to piękne a jednocześnie dramatyczne, bo to długa, kręta i najczęściej samotna droga.
Tu przypomina mi się jeszcze jedna traumatyczna scena z dzieciństwa: oto piękne lato, wakacje, mazowiecka wieś przygotowuje się do żniw. W domu cioci, wujka i trzech synów rozgrywa się prawdziwy dramat, bo ciocia znajduje się w ostatnim stadium raka. Pogrążona w ogromnym bólu głośno błaga o śmierć, choć z pewnością chce żyć, najmłodszy syn ma około roku. Nad łóżkiem stoi jej mąż ze strzykawką morfiny, której codzienna dawka przestała łagodzić już ból, lecz jedynie wydłużała straszną agonię. Co ma zrobić kochający mąż? Przedłużać to niewyobrażalne cierpienie aplikując zwykłą dawkę, czy zwiększyć dawkę i ostatecznie zakończyć cierpienie żony, ale jednocześnie wziąć na swoje barki cierpienie związane z wątpliwością czy to była dobra decyzja? Miłość niejedno ma imię...
Dziś więcej pytań niż odpowiedzi. Nie ja pierwszy je stawiam i nie ja pierwszy stwierdzam, że mnie przerastają. Wierzę, że będzie okazja do nich powrócić i zadać je bezpośrednio Temu, który jako Stwórca takiego, a nie innego świata, w tym także takiego, a nie innego człowieka, jest ostatecznym adresatem poruszanych tu kwestii. Na niektóre z tych pytań już odpowiedział, sam przecież cierpiał na różne sposoby, płakał i umarł, nie można Mu zarzucić, że nie wie czym jest ból. Zostaje jednak jeszcze kilka innych kwestii do wyjaśnienia, dlatego czekam cierpliwie na to bezpośrednie Spotkanie. Czekam z pokorą i nie bez obaw, bo pewnie ja sam usłyszę jakieś zarzuty i z dzisiejszej roli oskarżyciela, przejdę w trudniejszą rolę oskarżonego... Wierzę, że Bóg najpierw mi wszystko wyjaśni, wytłumaczy dlaczego stworzył taki, a nie inny świat; potem mi wybaczy, że czułem się od Niego lepszy, bo wydaje mi się, że mając Jego moc, lepiej bym go stworzył, a mając Jego mądrość, lepiej bym go urządził. Wierzę, że jakoś się dogadamy i pojednamy, będziemy żyli wiecznie i szczęśliwie. Amen.
コメント