Nie wierzę w Boga, który mnie kocha tylko czasami i pod pewnymi warunkami... Np. kocha mnie, w zależności od tego, czy jestem dobry lub przynajmniej się staram; kocha mnie, gdy zachowuję przykazania lub chociaż usiłuję to robić; kocha, gdy chodzę do kościoła; kocha, gdy przyjmuję sakramenty; kocha, gdy spełniam to, tamto i jeszcze owo. Nie wierzę w miłość „w zależności od”, zawieszoną, uwarunkowaną aż kiedyś zmądrzeję, nawrócę się i zmienię. Miłość „pod warunkiem”, to żadna miłość; przecież i poganie potrafią tak kochać.
Nie wierzę w Boga, którego musiałbym obłaskawiać... Nie muszę błagać o Jego Miłość, bo On cały jest Miłością i nie potrafi nie kochać. Gdy Mu podpowiadam, co powinien dla mnie zrobić, co dać lub co zabrać, to oskarżam Go o miłość niedoskonałą. Gdy proszę, by kochał mnie jeszcze bardziej, okazuję wobec Niego swoją arogancję, bo mówię Mu, że moja dobroć i mądrość przewyższa Jego. Podobnie, gdy mnożę swoje modlitwy, posty, wyrzeczenia czy inne ofiary, tylko po, by coś „wyprosić", to tym samym obrażam Go, bo czynię siebie hojniejszym od Niego. Bóg się nie męczy miłowaniem, nie nudzi przebaczaniem, nie traci cierpliwości. To ja potrzebuję modlitwy, by to zrozumieć, nie On. Post, jałmużna i każdy inny dobry uczynek wpływają i zmieniają moje serce, a nie Boże. Boże serce jest doskonałe.
Nie wierzę w Boga zagniewanego i obrażonego... Nie wierzę w Boga wywołującego w człowieku lęk, surowego i bezwzględnego, który widząc mój grzech, zsyła „dla mojego dobra” i mojego opamiętania ból, chorobę czy inne cierpienie. Nie wierzę, że „Ojciec rozgniewany siecze” i że „chłoszcze, kogo miłuje”. Nie chciałbym mieć z takim Bogiem nic wspólnego! Nawet, jeśli cierpienie zaprowadzić by mnie miało do nieba, to ja razem z Dostojewskim, zwracam Mu do takiego nieba swój wejściowy bilet. Wierzę, że niebo jest dla mnie otwarte z miłości, czyli za darmo. Szczęście wieczne to dar Chrystusa, a nie towar, który kupuję, płacąc swoim cierpieniem. Bóg ma inne drogi, by dotrzeć do mojego serca, inaczej przemawia i skłania do nawrócenia.
Nie wierzę ludziom, którzy straszą Bogiem... Boję się ludzi, którzy potrafią przypisać Ojcu zdolność do wiecznego potępienia własnego dziecka. Jeśli są do tego zdolni, to znaczy, że są zdolni do każdego okrucieństwa. Świadomie lub nie, przypisują Bogu swoje najgorsze cechy - pamiętliwość, mściwość, nazywając to na dodatek sprawiedliwością. Manipulują Bożym Miłosierdziem, wykrzywiają je i ograniczają twierdząc, że dotyczy tylko życia ziemskiego. Czyż Bóg po śmierci przestanie mnie kochać? Przecież Ten, który mnie stworzył, obiecał, że nie zapomni o mnie nigdy, nawet, gdybym ja odwrócił się i zapomniał o Nim! Dlaczego moja śmierć miałaby tę miłość przerwać? Czy gorejące ognisko nieskończonej Miłości, po kilkudziesięciu latach może się wypalić i zamienić w nieczuły, zimny kamień? Nie wierzę.
Comments