Nie zdziwiłem się, gdy kilka miesięcy temu przeczytałem o wynikach badań CBOSu na temat przyczyn spadku praktyk religijnych w Polsce w ciągu ostatnich 30 lat. Liczba praktykujących zmalała i ciągle spada, a najczęściej podawaną przez ankietowanych przyczyną nie są afery z udziałem duchowieństwa ani pandemia, najczęstszą odpowiedzią była -„nie czuję takiej potrzeby”...
Najpierw przypomniała mi się stara prawda, że „wielu ludziom do szczęścia wystarczy, aby mieli co wypić i czym zakąsić”. Zaraz potem stanął przed moimi oczami obrazek sprzed paru lat zatytułowany „piramida potrzeb współczesnego człowieka”, gdzie na dole był logotyp firmy McDonald’s, nad nią firmy IKEA, a na szczycie, jako spełnienie najwyższych ludzkich aspiracji – Facebook... To oczywiście ironiczne nawiązanie do klasycznej, pięciostopniowej piramidy potrzeb człowieka, u podstaw której znajdują się potrzeby, bez zaspokojenia których żyć się nie da, czyli fizjologiczne, nieco wyżej te, bez których można już żyć, choć byle jak, czyli związane z poczuciem bezpieczeństwa i stabilności, nad nimi przynależności do jakiejś grupy, choćby rodziny, jeszcze wyżej potrzeba szacunku, a najwyżej znajdują się potrzeby związane z samorealizacją i rozwojem osobistym. Niektórzy uczeni na szczycie umieszczają jeszcze piętro poznania i estetyki, a całą piramidę wieńczą potrzebą transcendencji, którą w uproszczeniu można nazwać potrzebą religijną. Skoro jest ona na samym szczycie ludzkich potrzeb, to mielibyśmy odpowiedź, dlaczego nie wszyscy ją odczuwają; przecież wiadomo - szczyty nie są dla wszystkich...
Na tym stwierdzeniu można by tę refleksję zakończyć, ale zastanawiam się, czy osoby deklarujące utratę potrzeby religijnej wcześniej rzeczywiście ją odczuwały? Wydaje mi się, że nie. Fakt, że ktoś kiedyś praktykował, nie oznacza, że był osobą wierzącą. Czy nie do takich ludzi Jezus kierował słowa „ten lud czci mnie wargami, lecz sercem daleko jest ode mnie”? Znam takich ludzi i myślę, że traktowali Pana Boga i Kościół jako narzędzie lub - ładniej mówiąc - wsparcie w zaspokajaniu swoich potrzeb z tych niższych warstw wspomnianej piramidy. Z jednej strony ich rozumiem, to jednak z drugiej im współczuję, bo nawet taka szczęśliwa rodzina, zgromadzona przy obfitym stole pod bezpiecznym dachem, gdzie spełniają się jej marzenia, to jednak jej członkowie nie wiedzą, komu mają za to wszystko podziękować. Dziękują więc sobie, podziwiają siebie, w sobie pokładają nadzieję i żyją przekonani, że osiągnęli szczyt ludzkiej egzystencji. Szczęśliwi nie szukają niczego i nikogo więcej, bo i po co? Ich spojrzenie na świat jest już kompletne i zamknięte. Nie zadają pytań ostatecznych, bo odpowiedzi na te trudne pytania mogłyby zakłócić im komfort psychiczny i w efekcie narazić na jakieś życiowe zmiany.
Dlatego w ich sercach nie pojawia się potrzeba Boga, choć zdecydowanie lepszym słowem niż „potrzeba” będzie tu słowo „pragnienie”, bo różnica między potrzebą a pragnieniem jest ogromna. Potrzebujemy czegoś (albo kogoś) w jakimś celu, do czegoś, po coś, jako narzędzia do spełnienia pragnienia. Bóg nie jest dla takich ludzi obiektem pragnienia, jest tylko potrzebny do osiągnięcia pomniejszych celów, choć są to najczęściej sprawy na wskroś dobre.
Wyraźnie to widać w sytuacji, która przydarzyła się chyba każdemu księdzu podczas chrztu dziecka, gdy na postawione pytanie „o co prosicie Kościół Boży dla waszego dziecka?”, usłyszał rozbrajającą odpowiedź -„o zdrowie”, „o szczęście”, „o pomyślność”... Głęboko zakorzeniło się przekonanie, że Bóg musi być obecny we wszystkich, a zwłaszcza ważnych życiowych momentach, bo przecież „bez Boga ani do proga”, a już na pewno w sytuacjach krytycznych, według innego powiedzenia - „jak trwoga, to do Boga”. Nie naśmiewam się z tych postaw, rozumiem je, a nawet pochwalam, bo gdzie mamy szukać wsparcia, jak nie u Tego, który nas stworzył i kocha? Nie zmienia to jednak faktu, że gdy np. ktoś woła: „Boże, ratuj moje życie!” czy „obdarz mnie zdrowiem!”, to w ten sposób potwierdza, że w tym momencie najwyższą dla niego wartością jest właśnie życie czy zdrowie, natomiast Bóg jest środkiem, drogą czy narzędziem do ich osiągnięcia. Nie potrzebuje on Boga jako Boga, ale potrzebuje Jego pomocy, stąd modlitwy takiego człowieka zaczynają się i kończą prośbami. A jeśli zdarzy mu się Boga przepraszać lub za coś Mu dziękować, to zazwyczaj po to, by za chwilę z większą śmiałością znów Go o coś błagać.
Dosadnie krytykował taką postawę już w średniowieczu Mistrz Eckhart: „Pan Bóg nie jest dojną krową, która ma nam coś dawać”. A mistrz Tischner pisał mniej więcej w ten sposób: prawdziwa religia, czyli więź z Bogiem zaczyna się wtedy, gdy niczego od Niego nie oczekujesz, o nic Go nie prosisz i jest ci On do niczego niepotrzebny. Są to słowa warte pogłębionej osobistej refleksji. Podobnie jak w relacjach międzyludzkich, prawdziwa miłość jest wtedy, gdy ludzie do niczego siebie nie potrzebują, a mimo to, nie potrafią bez siebie żyć. Czy Romeo potrzebował do czegoś Julii albo Julia potrzebowała Romea? Oczywiście nie, ale pragnęli siebie do tego stopnia, że nie wyobrażali sobie życia jedno bez drugiego.
Zapytajmy - czy Pan Bóg potrzebuje człowieka? Oczywiście nie potrzebuje, gdyby potrzebował, nie byłby doskonały. Nikt z nas nie jest Mu do niczego potrzebny, a jednak nas stworzył. Bóg nas nie potrzebuje, ale pragnie! Stworzył nas z pragnienia, z miłości, która liczyła się z tym, że może pozostać i często pozostaje – nieodwzajemniona. Pan Bóg liczył się z tym, że będzie niekochany, a nawet niezauważony, ale mimo to, nikomu się nie narzuca, a wręcz się ukrywa. Nie chce być, więc nie jest, koniecznym warunkiem ludzkiego szczęścia, by nikogo do siebie zmuszać i nie odbierać wolności, którą człowiekowi raz na zawsze ofiarował. Pozwala się natomiast znaleźć tym, którzy Go szukają, ale nie każdy Boga szuka, dlatego nie każdy Go znajdzie.
I ostatnie pytanie - czy potrzebujesz Boga? Jeśli nie, to jesteś na dobrej drodze ku prawdziwej, głębokiej i bezinteresownej wierze. Jeśli niczego od Niego nie wymagasz, ani pośmiertnej nagrody, a tym bardziej jakichś ziemskich korzyści – jesteś na dobrej drodze. Jeśli nie kieruje tobą strach przed karą wieczną ani nawet przed doczesnym nieszczęściem – jesteś na dobrej drodze. Jeśli do niczego nie potrzebujesz Boga, to jesteś na właściwej drodze ku więzi bezwarunkowej, a to oznacza, że nawet najbardziej bolesna sytuacja życiowa nie zachwieje twoją wiarą. Bo przyjaźń z Bogiem to nie wymiana handlowa, kalkulowanie zysków i strat doczesnych bądź wiecznych. Przyjaźń z Bogiem to pragnienie, tęsknota za bliskością i zjednoczeniem serc, to dialog, raz podobny do szeptu dwóch kropel porannej rosy, a innym razem do odgłosów dwóch potężnych wodospadów. O czym one tak milczą i krzyczą? O tym, że są wolne, czyli od siebie zupełnie niezależne i do niczego sobie niepotrzebne, a mimo to nie mogą bez siebie istnieć, bo po prostu wzajemnie się kochają.
Ciebie całą duszą pragnę i z tęsknotą oczekuję,
Jak spękana zeschła ziemia w czas posuchy wody łaknie,
Boże, jesteś moim Bogiem, Ciebie z troską szukam.
Comments