top of page

Rano, wieczór, we dnie, w nocy...

Zdjęcie autora: ks. Marek Michalikks. Marek Michalik

Poniższy wiersz – modlitwę znaleziono po śmierci ks. bpa Życińskiego w jego brewiarzu. Nawet, gdy to nie on był autorem tych słów, to musiały być mu bliskie. Bliskie są także mojemu sercu, teraz pewnie staną się bliskie również wielu z was...

Gdy budzę się rano,

mówię...

jak celnik Zacheusz będę rozdawać,

jak Szymon będę nosić krzyże innych,

jak Weronika będę ocierać twarze,

jak Szczepan dam się kamienować,

jak Jezus na krzyżu będę przebaczać,

jak Franciszek będę kochać.

Wieczorem spoglądam w lustro...

widzę...

Adama, który dopiero co zjadł owoc,

Kaina, który dopiero co zabił,

Judasza, który dopiero co zdradził,

Piotra, który dopiero co się zaparł,

Piłata, który dopiero co obmył ręce

i zasypiam na mokrej od łez poduszce.

A w nocy przychodzi Jezus i pyta:

"Miłujesz Mnie?"...

I co? Utożsamiacie się? Ja tak. Gdybym jednak miał opisywać własne doświadczenia konfrontacji ideałów z życiem, wykorzystałbym metaforę sceny teatralnej i wyglądało by to mniej więcej tak:


Niektóre wątki dramatu trwają latami, inne krócej, są też jednodniowe, nawet chwilowe. Wiele wątków bywa do siebie podobnych, jednak większość jest niepowtarzalnych. By dramat zaistniał, nie musi toczyć się walka dobra i zła, jak się powszechnie uważa, wystarczy, że dobro jest zagrożone. W przedstawieniu uczestniczy wiele osób, są postacie pierwszo-, drugo–, trzecioplanowe, ale zawsze główną rolę odgrywam ja sam i na dodatek jestem niezastąpiony, co najtrudniejsze - nie mam żadnego dublera, zmiennika ani nawet suflera, który mógłby mi coś podpowiedzieć. Zresztą, nie istnieje gotowy scenariusz; ciągle muszę improwizować, tworzyć na bieżąco. Nie ma prób i nie będzie możliwości powtórki w razie wpadki. Każdy wschód słońca oświetla scenę, jakby rozsuwał kurtynę, bym przez kilkanaście najbliższych godzin mógł reżyserować, kreować (piękne słowo), czyli tworzyć z niczego postać. Postać ma być na wskroś szlachetna, zachwycająca, bohater bez skazy, święty. Tylko wtedy warto żyć. Rano nie przewiduję żadnych kompromisów ze złem - „moja wyobraźnia to kawałek deski, za cały instrument mam drewniany patyk, uderzam w deskę, a ona odpowiada: tak - tak, nie - nie”. (Z. Herbert „Kołatka”).

Około południa widzę siebie już w nieco innym świetle, bo oto na scenie obok mnie pojawili się inni. Nie są to bohaterowie z moich marzeń; patrzą na mnie często zakrawionymi oczyma, ukrywają coś, szepcą za plecami, zaciskają pięści. Ponadto na moją osobistą scenę włażą persony prosto z pierwszych stron gazet, które zarządzają tym światem, a za nimi pchają się całe rzesze zwyczajnych idiotów, którzy myślą, że wszystko im wolno tylko dlatego, że na przykład stanowią większość. Odruchowo budzi się we mnie duch walki, ale szybko stwierdzam, że ich przewaga liczebna jest zbyt wielka, są silniejsi, ramiona mają dłuższe, języki bardziej jadowite, ich ciosy paraliżują szybko i skutecznie. Mimo wszystko walczę, pamiętam o słowach Cz. Miłosza: „Nie jesteś jednak tak bezwolny, a choć byś był jak kamień polny, lawina bieg od tego zmienia po jakich toczy się kamieniach. I, jak zwykł mawiać już kto inny, możesz, więc wpłyń na bieg lawiny. Łagódż jej dzikość, okrucieństwo, do tego też potrzebne męstwo”. Chcę być mężny, dlatego staram się łagodzić, chronić, ocalić, przynajmniej siebie, najbliższych i może jeszcze kilku szczęściarzy. Przypominam trochę Noego, który buduje arkę przed straszliwym potopem...


Niestety, na scenie, a właściwe we mnie pojawia się coś, co trudno mi nazwać po imieniu, a co odgrywa kluczową rolę w dalszym przebiegu dramatu. To coś pomiędzy znużeniem a zwątpieniem, niektórzy nazywają to głosem tak zwanego rozsądku, który podpowiada i kusi jednocześnie - "wszystkich przecież i tak nie uratujesz". Pojemność mojej arki jest ograniczona, w pewnej chwili trzeba ją zamknąć, bo wody zła podnoszą się szybko, trzeba podnieść kotwicę i odpłynąć, bo inaczej nie uratuję nikogo, nawet samego siebie. Odpływam i płynę, a właściwie dryfuję z prawa na lewo i z lewa na prawo, obijam się o burty swojej arki jakby ponad całym dramatem, który toczy się pode mną a raczej - poza mną. Czekam aż do zachodu słońca, wiem, że wtedy woda opadnie i będzie można spokojnie wyjść nas suchy ląd, zasiąść przed dużym telewizorem, w którym podadzą dzisiejszy bilans ofiar. Wydaje się, że przeżyłem kolejny dzień, a na pewno przetrwałem. Tak czy owak, to wystarczający pretekst, by sięgnąć po coś schłodzonego i wznieść dziękczynny toast za szczęśliwe ocalenie. Najlepiej z dala od lustra...


Nie jest to jednak takie proste, bo gdzieś z bliżej nieokreślonych głębin dobiega echo porannej kołatki, która niezmęczona powtarza swój suchy refren - "tak - tak, nie - nie”. Na scenie robi się ciemno, niewyraźnie przesuwają się sceny mijającego dnia i powiązane z nimi chaotyczne pytania: Gdzie jest twój brat Abel? Czemuś Mnie opuścił? Czy miłujesz Mnie bardziej niż oni? Z tych samych otchłani wynurzają się i odpowiedzi: Marku, nie byłeś świętym, byłeś co najwyżej świętoszkiem. I pojawia się coś jeszcze: Już niedługo wstanie nowy dzień...

 
 
 

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Tylko wdzięczność

Luter głosił „tylko łaska”, a ja wołam „tylko wdzięczność”. Nie spodziewam się, by to hasło weszło do wielkiej teologii, ale może kogoś...

Musi być dobrze i niedobrze...

„Musi być dobrze i niedobrze. Bo jak jest tylko dobrze, to jest niedobrze.” Tylko niezapomniany ks. Twardowski mógł tak prostymi słowami...

Otworzył serce

Pisał ks. Tischner – „jeśli się komuś zwierzasz, to mu się jednocześnie powierzasz”. Zwierzając się, składasz swoje serce w jego sercu,...

Commentaires


bottom of page