Lekcja religii w piątej klasie podstawówki. Opowiadam historię Abrahama, który ma złożyć Bogu w ofierze swojego jedynego syna. Napięcie sięga zenitu. Oczy dziecięcej wyobraźni widzą już związanego Izaaka i pochylonego nad nim ojca z nożem w ręku. Za chwilę ma się dokonać coś niepojętego, w klasie nastaje rzadko spotykana absolutna cisza. W takim właśnie momencie jeden z uczniów skarży się na cały głos: „proszę księdza, Karolina pierdzi”...
Wspomniana sytuacja przypomina mi się nieraz podczas najświętszych chwil, jakie przeżywam, to znaczy w czasie Mszy świętej. Oto dokonuje się śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, trwa kulminacyjny moment całego mojego chrześcijańskiego życia, napięcie sięga zenitu i właśnie w tym momencie komuś dzwoni telefon... Pół biedy, jeśli uda się go szybko znaleźć i wyłączyć, gorzej, gdy jest ukryty w czeluściach torebki, ale najgorzej, gdy biedaczysko zaczyna rozmawiać. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czym taka rozmowa różni się od innych rozmów prowadzonych w kościele... Tak czy owak ocieramy się o profanację, bo tak określa się naruszenie miejsca i czasu, które są poświęcone Bogu? Zwykle profanacja kojarzy nam się z burzeniem kościołów, paleniem Biblii, niszczeniem krzyży, świętych figur czy innych symboli religijnych. Chyba wszyscy odczuwamy też ból, gdy widzimy jak kościoły zamieniane są w restauracje, magazyny czy inne obiekty, ale czy zdajemy sobie sprawę, gdzie tkwi źródło tego zjawiska i czy przypadkiem nie mamy w tym swego udziału? Myślę, że zanim nastąpi profanacja kościoła, wcześniej dochodzi do profanacji innej świątyni...
Kiedyś kościoły były najbardziej okazałymi budowlami. Katedry już z daleka zwracały swą uwagę, były zwykle najwyższe i budowane z najdroższych materiałów, począwszy od marmurowych posadzek aż do złotych sklepień. Już samo wejście do takiej świątyni wprawiało w zachwyt, człowiek bezwiednie zdejmował czapkę, pochylał głowę, szukał Boga, po czym w pokorze oddawał Mu cześć. Dzisiaj ponad wieżami kościołów wznoszą się budynki banków i firm ubezpieczeniowych, biura i urzędy państwa, co można interpretować również symbolicznie - oto współczesny człowiek wyżej sobie ceni szczęście doczesne niż wieczne. By czuć się bezpiecznie na ziemi, nie jest potrzebna jest mu Boża Opatrzność, wystarczy dobra polisa ubezpieczeniowa, odpowiednia kwota na koncie, ewentualnie opiekuńcze struktury państwowe, Wszechmogący Bóg nie wydaje się konieczny.
Skoro tak, niepotrzebne stają się również kościoły. Kult należny Bogu zastępuje kult zdrowego, młodego, pięknego i bogatego człowieka. Ludzie powszechnie wierzą w zasadę „w zdrowym ciele, zdrowy duch”, dlatego sami określają sobie ideał szczęścia, sami wyznaczają sobie cele i sami je realizują. Ponieważ ich cel znajduje się na ziemi, więc jest osiągalny dla każdego, trzeba tylko chcieć, a chcieć to móc. Nie wolno żałować czasu, potu i pieniędzy, jak długo walczysz, tak długo jesteś zwycięzcą; uwierz w siebie, uwierz w swoje możliwości, ty jesteś zbawicielem samego siebie! Na naszych oczach zrodziła się nowa religia, gdzie zamiast Boga pojawił się Absolut; zamiast Jego łaski – energia; zamiast Dekalogu – zalecenia i wskazówki; zamiast Ewangelii – mądre rady znajomych z Facebooka; miejsce modliwy zajmuje medytacja, autosugestia i inne techniki; rolę wspólnoty międzyludzkiej przejmują media społeczne w internecie; wszystkie sakramenty mają już swoje świeckie odpowiedniki; a religijne święta sprowadza się do wymiaru ludowego folkloru. Najważniejsze wartości ustala się drogą głosowania, a zatem są one umowne i zmienne. Nie dziwi więc, że świątynie pustoszeją a zapełniają się różnego rodzaju „świątynie” konsumpcji, siłownie, fitness kluby, salony piękności, kliniki chirurgii plastycznej (i dziwnym zbiegiem okoliczności także kliniki psychiatryczne). Czyżby ich klienci nie znali innego ludowego powiedzenia, że „w zdrowym ciele, zdrowe ciele”? Bardzo łatwo sprofanować swoje człowieczeństwo!
Rozumiem tęsknotę i pogoń za ideałem, gdyż wiem, że natura nie znosi pustki, rozumiem wysiłki, aby się ciągle rozwijać i osiągać wyznaczone cele. Dziwi mnie tylko ludzka naiwność i wiara w to, że człowiek sam jest w stanie tę pustkę w sobie wypełnić. Przecież człowiek nie zawdzięcza swojego życia sobie samemu, a zatem człowiek nie jest w stanie wyznaczyć sobie samemu celu tego życia, musi go szukać poza sobą. Rozumiem potrzebę medytacji, ale jeśli nie prowadzi ona do kontemplacji Boga, to jest czymś niedokończonym, niekonsekwentnym, kryje w sobie jakiś błąd. Kocham naturę, z niej wyrosłem i stanowię jej element, ale nikt mi nie wmówi, że moja świadomość i wolność jest tylko przypadkowym wytworem samodoskonalącej się materii, a moim ostatecznym przeznaczeniem jest kwatera na cmentarzu lub wspomnienia bliskich mi osób. Mam nie tylko świadomość swojego istnienia, ale mam ponadto świadomość swojej świadomości, czyli nie tylko wiem, że żyję, ale oprócz tego wiem, że to wiem. Gdy medytuję, wchodzę w głębiny większe niż oceaniczne i przemierzam przestrzenie większe od kosmicznych. Siłą rzeczy są to przestrzenie tajemnicze, nieogarnione, zachwycające, cudowne. Panuje tam nastrój właśnie taki, jaki znajduje się w idealnej świątyni - cisza, harmonia, wszystko na swoim miejscu przeniknięte sensem. Tam w przedziwny sposób doświadczam Nieskończoności, odkrywam, że sam nie jestem w stanie wypełnić tej pustej przestrzeni, choćbym medytował całe życie. To właśnie ta przestrzeń, nazywana najczęściej sercem sprawia, że jestem tym, kim jestem, że stanowię jedyny i niepowtarzalny świat, który przerasta mnie samego, a jedynym zdolnym go wypełnić jest On – mój Pan i Stwórca. Odczuwam wdzięczność wobec Jego darów, których nie potrafię nawet wszystkich wyliczyć. Dziękuję za wszystko, zwłaszcza za Ewangelię, dzięki której wiem, że mój Stwórca jest jednocześnie moim Ojcem, Bratem i Przyjacielem. Dlatego moja medytacja zawsze prowadzi mnie do modlitwy, adoracji, uwielbienia, choć często odczuwam wobec Niego skruchę i żal, że jestem tak ślepy, głuchy i niemy, proszę o przebaczenie i jeszcze większe serce. Wiem, że nie są to psychologiczne zaklęcia wysyłane w kosmiczną pustkę, lecz ufna rozmowa zakochanych w sobie osób.
Tak, moje serce to prawdziwa świątynia, sanktuarium! Nie dlatego, że jestem święty, bo przecież nie jestem, ale tylko dlatego, że właśnie tam mogę spotkać Świętego, mogę z Nim być i rozmawiać. Ta właśnie świątynia została powierzona mojej osobistej opiece, jestem jej jedynym strażnikiem. Nikt nie może mnie w tym zastąpić, bo nikt oprócz mnie nie ma tam wstępu. Tylko ja mogę, a więc i powinienem dbać o nią jak o najwspanialszą katedrę. Niestety, życie pokazuje, że często narażam ją na profanację, łatwo ją zbrukać, oszpecić i zamienić na „jaskinię zbójców”, o czym napiszę w następnej refleksji.
Wracając do kwestii postawionej na początku... Jeżeli nie będzie mi zależało na świątyni, którą zbudował dla siebie Bóg we mnie, to czy będzie mi zależało na świątyni, którą ludzie zbudowali z cegieł obok mnie? Jeśli nie znajduję Boga najpierw we własnym sercu, to czy znajdę Go w jakimkolwiek kościele? Wtedy sensowne jest pytanie: po co te kościoły? Najlepiej je zburzyć, niech nie stoją puste, niech nie kłują w oczy i o niczym nie przypominają! Przerażająco proste!
Nie da się jednak zburzyć świątyni, którą zbudował w nas sam Bóg. Można ją zaniedbać, sprofanować, zagłuszyć czy zakryć jakąś inną duchową budowlą, ale gdzieś w głębi będzie zawsze istnieć Jego świątynia, On mimo wszystko tam mieszka. Niesłychane!
Comments