Luter głosił „tylko łaska”, a ja wołam „tylko wdzięczność”. Nie spodziewam się, by to hasło weszło do wielkiej teologii, ale może kogoś skłonię, by odpowiedział sobie na pytanie „dlaczego biorę udział w niedzielnej mszy świętej?”. Gdy ktoś mi mówi o obowiązku czy przykazaniu, choć z wiekiem staję coraz bardziej tolerancyjny i powinienem to uszanować, to jednak wobec takich ludzi pojawia się we mnie coraz więcej współczucia…
Nawet, gdyby udział we mszy świętej wypływał z autentycznej wiary, nazwanie go obowiązkiem świadczy o niezrozumieniu istoty Eucharystii. Obowiązek zasadniczo kojarzy się z jakimś ciężarem, bólem, wyrzeczeniem. Słowo wywodzi się przecież od wiązania, a stąd już tylko krok do zniewolenia. Ma w sobie coś, co ogranicza, zabiera, może nawet upokarza. Nie dziwię się, że ludzie, którzy w ten sposób traktują świąteczną Eucharystię, przestają z byle powodu to robić. Wiem, że główną winę w kształtowaniu takiego podejścia ponosi nauczanie kościelne, choćby przez podział świąt na „obowiązkowe” i „nieobowiązkowe”. Brak udziału to grzech, a za grzech należy się kara. Na marginesie warto zauważyć, że w podobny sposób można podchodzić do wszystkich przykazaniach i zasad moralnych. Każdy, kto choć przez chwilę się nad tym zastanowi, dojdzie do jedynie słusznego wniosku, że zewnętrzne zachowania, wszystkie praktyki religijne, nawet dobre uczynki powinny wypływać z wewnętrznych przekonań, a nie jakiegokolwiek lęku. Zadbajmy o piękne serce, a uczynki pojawią się same.
Gdyby Bóg żądał posłuszeństwa, zasługiwałby na jeszcze większą pogardę niż ci, którzy są Mu posłuszni. Zmuszanie, nawet do czegoś dobrego, kłóci się z godnością człowieka i nie przystoi żadnym instytucjom, a cóż dopiero Bogu! Nakazy obwarowane karą sprawdzają się w systemach niewolniczych, strukturach państwowych opartych bądź co bądź na sile, a nie w relacjach przyjacielskich. Nie po to Pan Bóg obdarował nas wolnością, by nam ją później ograniczać.
Od kiedy Pan Bóg przyjął ludzkie ciało i zamieszkał wśród nas, a Eucharystia jest przecież tego kwintesencją („Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało Moje”), mówiąc o Bożej miłości, bez wahania możemy posługiwać się językiem zaczerpniętym z ludzkich relacji, opisującym gesty oparte przecież na cielesności, które tę miłość wyrażają i wzmacniają. Msza święta to po prostu uścisk dwojga przyjaciół, które czekały na siebie cały długi tydzień, gdy każdy dzień wzmagał tęsknotę. Bez obaw można powiedzieć, że udział w Eucharystii to spotkanie zakochanych w sobie osób, gdzie podczas Komunii dochodzi do serdecznego przytulenia, gorącego pocałunku, wręcz miłosnego zjednoczenia. Idę do kościoła, bo zostałem zaproszony na ucztę, gdzie mam przywilej siedzieć obok Jezusa, położyć swą głowę na Jego ramieniu i najzwyczajniej z Nim pobyć, jak ewangeliczna Maria, która wybrała najlepszą cząstkę. Nie muszę wiele mówić, On wszystko wie i rozumie. Wystarczy kilka prostych słów, by przeprosić, potem poprosić, dziękować i wychwalać, a przede wszystkim usłyszeć bicie Jego serca, które ciągle mnie kocha. Nie znudził się ani nie zmęczył swoją niepojętą, bezwarunkową miłością. Nigdy nie jestem i nie będę godzien, aby przyszedł do mnie, ale On mimo wszystko przychodzi. Jego Słowo niczym ziarno trafia do mojego wnętrza, gdzie rozwija po cichu korzenie, kiełkuje i owocuje, otwierając mi oczy, uszy, przez co porządkuje mój świat, napełniając moją codzienność głębszym sensem i budząc trudną do opisania wdzięczność. Gdy wychodzę z kościoła, chce mi śpiewać i tańczyć. Myślę, że podobne emocje musiały rodzić się w sercu św. Pawła Apostoła, gdy pisał do mieszkańców dzisiejszych Salonik: „Zawsze się radujcie. Nieustannie się módlcie. Za wszystko dziękujcie” (1Tes 5,16-18).
Tylko wdzięczność!
コメント