W młodości napisałem kilkanaście, a może nawet więcej, wierszy. Jednak tylko przez chwilę widziały one światło dzienne, potem trafiały do ciemnej szuflady, na zawsze. Dla dzisiejszej refleksji ważna jest odpowiedź na pytanie – dlaczego nikomu nie dałem ich do przeczytania?
Moje wierszydła miały konkretnych adresatów, wyobrażałem ich sobie w trakcie pisania, pozwalałem sobie wtedy na luksus szczerości, bo wiedziałem, że nigdy ich nie przeczytają. Nosiły cechy zwierzeń, wyznań, westchnień, odsłaniały coś, czego normalnie nie pokazuje się innemu człowiekowi, chyba, że czujemy do niego coś wyjątkowego lub łączy nas z nim szczególnie bliska relacja. Poezja ze swej natury ma w sobie coś wstydliwego, intymnego, moja także miały charakter bardzo osobisty, dotyczyła najważniejszej, a jednocześnie najdelikatniejszej warstwy serca. Te zwierzenia były dla mnie bardzo ważne, ale dlaczego zatrzymałem je dla siebie?
Jeśli się komuś zwierzasz, to znaczy, że mu się jednocześnie powierzasz. To tak, jakbyś składał swoje serce w jego sercu, jakbyś dawał mu klucz do najgłębszych zakamarków duszy i pozwolił mu na stałe w niej zamieszkać. Gdy się komuś zwierzasz, to znaczy, że chcesz stworzyć z nim więź tak mocną, że jesteś gotów dla niego poświęcić wszystko, nawet siebie samego.
Niestety, wiemy z doświadczenia, że zwierzenie nie zawsze bywa dostrzeżone, a tym bardziej odwzajemnione. Wybierasz sobie kogoś spośród wielu innych, myślisz o nim nieustannie, wreszcie wymawiasz z drżeniem jego imię i wyznajesz mu swoją najskrytszą tajemnicę, a on... jakby tego nie słyszał. Może tylko udaje, że nie słyszy, a może jego serce jest naprawdę niewrażliwe, zamknięte, skamieniałe, martwe. Istota dramatu polega na tym, że jesteś gotów dla kogoś poświęcić życie, a jemu jest to całkowicie obojętne.
I chyba tutaj tkwi główna przyczyna, że młodzieńcze wiersze pisałem „sobie a muzom”. Zrozumiałem to dopiero po wielu latach, że nikomu nie dałem ich do przeczytania, bo się po prostu bałem, że odbiorca mnie wyśmieje, może pogardzi, a nawet, gdy okaże się tylko obojętny, to i tak będzie to przecież rodzaj pogardy. Obawiałem się, że gdy otworzę przed kimś swoje serce, on wykorzysta to, aby wbić w nie nóż. Dlatego wolałem nie ryzykować bólu związanego z odrzuceniem i wybrałem ból samotności, trudno powiedzieć, który jest bardziej dotkliwy. Dziś rozumiem, że nie da się nawiązać z nikim głębszej relacji bez podjęcia owego ryzyka. Chcąc wyjść poza krąg własnego „ja”, trzeba się liczyć z możliwością zranienia. Takiej odwagi i gotowości na przyjęcie bólu w młodości po prostu mi zabrakło.
Po tym osobistym wstępie, może będzie łatwiej nam zrozumieć dramat, jaki rozegrał się w sercu Boga w tę świętą, betlejemską noc, a właściwie 9 miesięcy wcześniej w Nazarecie, kiedy Bóg postanowił przemówić do człowieka. Jemu starczyło odwagi. Przemówił w sposób wyjątkowy do Maryi, ale przecież także do mnie, do ciebie i do niego. Wcześniej też przemawiał, wielokrotnie i na różne sposoby, co znaczy, że bardzo zależy Mu na bliskiej relacji z nami. Zostaliśmy przez Niego wybrani, woła nas po imieniu, przenika najskrytsze zakamarki naszych serc i chce, abyśmy teraz my wybrali Jego, zaprasza nas do podjęcia serdecznego dialogu. Ten dialog z nami ma swoją długą historię, bo właściwie zaczął się już w rajskim ogrodzie. Tak, bo czyż nie rozpoznajemy siebie w tych pierwszych ludziach, którzy obdarzeni rozumem i wolnością, odrzucili Jego przyjaźń? Nie zaufaliśmy Jego mądrości i poszliśmy własną pokrętną drogą, która zamiast do szczęścia, zawiodła nas na manowce. Czyż nie pamiętamy, jak po grzechu szybko poczuliśmy się nieszczęśliwi i nadzy, i ukrywaliśmy się przed swoim Stwórcą? Z czasem przywykliśmy do życia według własnych zasad. Wmówiliśmy sobie, że to Bóg nas odtrącił i zapomniał. Ileż to razy czuliśmy się od Niego mądrzejsi i uznaliśmy, że sami mamy prawo decydować, co jest dobre a co złe, a tak naprawdę, że wolno nam wszystko? W swojej przewrotności, wszelkie sukcesy przypisaliśmy sobie, natomiast za porażki, obwiniliśmy Boga. To dobry pretekst, żeby Go odrzucić, bo po co nam Bóg, od którego jesteśmy lepsi? Odrzuciwszy Boga, przekształciliśmy swoje życie w nieustanną walkę, coraz bardziej wyczerpującą gonitwę, w której sami już nie wiemy, dokąd biegniemy? Ciągle rodzą się w nas pytania, ale mimo wysiłku, nie znajdujemy na nie odpowiedzi. Nie rozumiemy samych siebie, nieustannie sobie przeczymy, co zbudujemy - zniszczymy, co znajdziemy – zgubimy, najwspanialszy wynalazek potrafimy obrócić przeciw sobie samym. Zerwawszy więź z Bogiem, nie potrafimy utrzymać więzi małżeńskich, rodzinnych, przyjacielskich ani żadnych innych, pogrążamy się w samotności i staliśmy się największymi wrogami samych siebie, w konsekwencji zagrażamy nie tylko sobie, ale całemu światu.
Jednak nawet tak zbuntowani, skłóceni i niewdzięczni, ani przez chwilę nie przestaliśmy być Bożymi dziećmi. Jesteśmy ciągle Jego arcydziełem, jakkolwiek dziwnie to w tym kontekście brzmi. Odrzucony Bóg, nigdy się na nas nie obraził, choć powodów miał tyle, ilu było i jest na tym świecie ludzkich istot. Przemówił po raz kolejny. Odsłonił swe serce, w którym nie ma nawet cienia gniewu, odwetu, zemsty, jest natomiast pragnienie, by nas ratować, pojednać i naprawić wszystko, co zniszczyliśmy. Teologowie nazywają to zbawieniem. Dlatego Bóg sam stał się człowiekiem. Stuprocentowa Miłość. Prosta jak betlejemski żłóbek. Pokorna i bezbronna jak maleńkie dziecko. W tę betlejemską noc Bóg jeszcze raz podjął ryzyko nawiązania przyjaźni z człowiekiem, które - jak się wkrótce okazało - wcale nie było ryzykiem tylko teoretycznym. Nie było przecież dla Niego miejsca w żadnej gospodzie, więc urodził się w stajni, odrzucony. Potem zdradzony, sprzedany, wyśmiany, ukrzyżowany i pogrzebany za miastem. „Przyszedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli.” Dla wielu stał się symbolem hańby, wstydu i porażki, dla innych, którzy wierzą w Jego zmartwychwstanie – jest Słowem żywym, które ciągle przemawia i zbawia.
Przemawia tu i teraz. Jego miłość nie zestarzała się, miłosierdzie nie wyczerpało, cierpliwość nie wygasła. Jest wrażliwy i ranliwy, a mimo swej kruchości i bezbronności, przemawiając do ciebie i do mnie, nieustannie wystawia się na ból naszej obojętności. Przemawia na różne sposoby, raz w ciszy lub powiewie łagodnego wiatru, innym razem uśmiechem dziecka, kiedy indziej czułym słowem zakurzonej Ewangelii. Przemawia także świadectwem innego człowieka, jakąś refleksją bądź innym niewytłumaczalnym muśnięciem swojego anioła. Chce zamieszkać wśród nas.
Nie zmęczył się, nie znudził i nie zniechęcił. Otwiera swoje Serce i znów nam się zwierza. Szepce po raz kolejny – „I tak cię kocham”.
Comments